W kuchni intensywnie pachnie suszonym wrotyczem i wędzonkami. Szaleję, nietypowo zaczynając urlop... od kuchni.
Przede wszystkim kiszę buraki. Wielki słój wypatrzony i kupiony na pchlim targu, piaskowany ręcznie by nabrał patyny, zmieścił dwa kilogramy, obranych, pokrojonych w plasterki, doprawionych angielskim zielem, czosnkiem i goździkiem.
Za dwa dni sok powinien być gotów. A buraczki pójdą na prostą sałatkę, podane w śmietanie doprawionej klarowanym masłem.
No to teraz pora na wrotycz, zbierany w samo południe, wygrzany słońcem. Dwa koszyki mają wystarczyć na cały rok.
Suszarka do grzybów jest tu niezastąpiona. Kwiaty nie tracą koloru. Potem zmielę je na proszek i będę przechowywać w szczelnym słoju, w ciemnym pomieszczeniu. Nie stracą aromatu przez rok. Lekarstwo dla ludzi i roślin. A przy okazji odstraszy mole, kleszcze. Tyle pożytku z jednej roślinki.
Wegetarianom to się nie spodoba. Ale trudno. Szybkie wędzenie boczku, schabu i karczku, a na dodatek słoniny - ma być tak miękka, że da się ją rozsmarować. Wszystko już wcześniej zapeklowane. A do wędzenia użyłem drewna z jabłoni.
Druga komora i ryby. To pierwsza poważna próba wędzenia na zimno. Stąd na razie śledzie niewiele większe od szprotek. Trzy dni po 12 godzin w temperaturze ok. 25 st. C. Nie wytrzymałem. Już dziś sprawdziłem i smakują... zupełnie inaczej niż sklepowe.
Skoro wędzarnia już z mięs opróżniona, to szyba akcja czyli krakowska - to mój debiut - najpierw wędzenie, potem parzenie, znowu wędzenie. Na świeżo już do jedzenia jutro, a za 16 dni sucha krakowska.
To jutro jeszcze podpłomyki pieczona na grillu - jak się udadzą i wiejska babka ziemniaczana, czyli pyrkorz - jak się u mnie w domu mówiło.
A żeby nie było, że siedzę tylko w kuchni, ostatni przed żniwami rzut oka na chabry. Może zdążę je zebrać nim wjedzie kombajn.
fot. sabina zając